
pobieranie * pdf * do ÂściÂągnięcia * download * ebook
Podobne
- Strona startowa
- Barton Beverly Cherokee Point 01 Piąta ofiara
- Komuda Jacek Jurewicz Maciej 36 pięter w dół
- Ostatnie pięć dni Julie Lawson Timmer
- Piąta ofiara
- Muslims Sue USG for Removal from No Fly List
- Burroughs, Edgar Rice The Girl From Farris's
- Asprin, Robert Thieves World 03 Shadows of Sanctuary
- Moorcook, Michael EM2.5, La Fortaleza de la Perla
- Arabian Nights Anonymous Vol3
- Fred Saberhagen A Spadeful of Spacetime
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- ilemaszlat.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się już w brudnopisach. Rozmaite pomysły zdarzeń, epizodów, myśli bohaterów ledwo
mieszczą się w tece tej oto powieści. Brudnopisy krajobrazów. Brudnopisy konfliktów. Brud-
nopisy czasów powieściowych. Wersje, warianty, ba nawet brudnopisy pojedynczych zdań.
Mój przyjaciel W. mawiał często: Piszę wiersz. Ale nie mam pomysłu wiersza. Mam je-
dynie pomysły do zdań.
Owe warianty i wersje wszczęły między sobą ostrą konkurencję. Dopominają się, wszyst-
kie, o udział w powieści. Spychają się wzajem poza jej granice. Tak wygląda aktualna sytu-
acja, o której chcę, żebyś wiedział; żebyś była zawczasu poinformowana.
Papierzyska, martwe, same, szukajÄ… dla siebie teraz najdogodniejszego miejsca w kon-
strukcji utworu. Tu muszę zwierzyć Ci się z czegoś, co przed obcymi ukrywam raczej, mia-
nowicie, ja lubię papiery, zróżnicowanie ich faktur, barw, odcieni. Grupuję wszelakie gatunki,
od papierów kredowych, bezdrzewnych, czerpanych, ze znakami wodnymi, z odciśniętymi w
ich puszystej kredzie (gdy spojrzeć pod światło) profilami kędzierzawych dziewcząt na tle
promienistych słońc, z powietrzem górskim jakby, zaczerpniętym łapczywie w płuca tych
wodnych piękności, aż po papiery najpodlejsze, żółte, szare, z których stalówka wywleka
trupy sprasowanych drzazg, a raz po raz natrafia na sine zgrubienia ni to popiołu, ni to pro-
chu, jak na oznaki schorzeń, albo i śmierci. Cały ten śmietnik, posklejany, pocięty żyletką lub
chińskim sztylecikiem, panoszy się na moim biurku. Zalega w szufladach. Pęcznieje. Zwija
siÄ™ w rulony.
To jest martwe. A przecież zaborcze. Pcha się do powieści na siłę, brutalnie. Po trupach
innych papierzysk, brudnopisów, pomysłów na brudno . Ten brud. I gdy taki fragment,
strzępek myśli, zapis krajobrazu wciśnie się w końcu w tekst, a więc gdy uda mu się mnie,
autora bądz co bądz, przekonać, że jest, bestia, potrzebny, zmusza mnie zaraz do rewizji
fragmentów wcześniejszych. Chce , uważasz, aby cała powieść pracowała na jego korzyść.
Trzeba się cofać aż do pierwszych słów. Zmieniać, skreślać, poprawiać.
Proces pisania przebiega tedy, by tak rzec, dwukierunkowo. Od pierwszej do ostatniej
strony. Ale i od ostatniej do pierwszej. Do słów: Czekają w Miejscowości otoczonej niskim
pasmem gór polodowcowych. Sylwester i Zapalenic. Ich pierwsza rozmowa.
Nauczyłem się cofania myśli w przeszłość tekstu. Wędrówki pod prąd fabuły, pod prąd
narracji. Dziś chciałem cofnąć się o krok dalej. W przeszłość przedsłowną. Przed tekst. W
czas, gdy go jeszcze nie było. Gdy dopiero powstawał.
To działo się przed dwoma laty. Był dzień. Dzień sprzed dwu lat. Tyle wiem. Usiłuję
przypomnieć sobie jakiś szczegół, choćby: jaką mieliśmy wtedy pogodę. Czy spadł śnieg i,
jak zwykle w tej dzielnicy, dopiero w otoczeniu bieli na powierzchnię ulic wystąpiły brudne
smugi, ów tłusty druk zamaskowanej dotąd czerni, ukrywanej skrzętnie w środku murów, pod
tynkiem, w rysach jezdni; czerń zatajona jeszcze w niebie, w chmurach zawsze pełnych spalin
i dymów znad pobliskiej stacji kolejowej? Lub może tamten dzień wyglądał zupełnie inaczej.
Przyszło właśnie ocieplenie, jakaś mała zbłąkana zatoka (niżowa? wyżowa?), lepka odwilż,
pojawiły się gwałtowne strugi wody w bramach wjazdowych, zapachniało moczem, i były
42
nagłe skoki ciśnienia, przyprawiające ludzi o bezsenność i zawroty głowy? Nie pamiętam.
Nic, kompletna pustka.
Zaraz: pamiętam przecież, uświadamiam sobie, że pisałem wtedy. To logiczne, oczywiste,
aż banalne. Więc pisałem. Był zatem tekst na moim biurku. I co jeszcze? Dzień przemienił się
w tekst. To zdumiewające. Czas, strzęp życia, ciepły, pełen krwi, przeistoczył się w plik pa-
pierzysk.
Mamy teraz l marca 1970 roku. Nie, nie pomyliłem się, podawałem inną datę, wcześniej-
szą, i cóż z tego, nie sądzisz chyba, że takie ujawnienie mogę napisać siąść, narąbać na
maszynie ot, w ciÄ…gu jednego dnia? Ja nie potrafiÄ™. Trudno. SÄ… granice. Trzy strony dzien-
nie: góra. Moja norma. Jeżeli piszę także stronę czwartą, wiem, że będzie niedobra, i prze-
ważnie jest bardzo, niedobra.
Tamtego dnia, dwa lata temu, zostałem jakby wyłączony z życia półmilionowego miasta.
Wyplątany z gęstej sieci izobarów. Wyjęty spod surowych praw tej strefy ekologicznej, nad
którą, poza moją świadomością, przewalały się masy polarnomorskiego powietrza, i ludzie,
komentując głośno gwałtowne przypływy zabłąkanej zatoki (niżowej? wyżowej?), ludzie
wśród zasp, czarnych zasp śniegu posypanych solą, ludzie w pomieszczeniach biurowych,
wsłuchujący się w kojące, ziarniste buczenie spiral, płowiejących zrazu jak włosy, potem za-
jętych czerwienią, w grzejnikach zainstalowanych nielegalnie, wbrew restrykcjom, okólni-
kom, ludzie ci należeli do jednej Wspólnoty Myślowej, dla mnie niedostępnej. Mój organizm,
jak przypuszczam teraz serce, płuca poddany był przecież ciśnieniu tego samego powie-
trza, zgrupowania chmur, dymów, topniejących w locie zasp śniegu. Pisałem, istniejąc w pi-
saniu. Więc powiadam: wszystko, pogoda, miasto przeistoczyły się w tekst.
Co gorsza, nie wiem, w który tekst. Czy w pierwszą stronę tej oto powieści? Nic pewnego.
Produktem jednego dnia pracy, bywa bowiem często stos papierów, które wędrują do kosza.
Papierzyska z czarnymi garściami słów gniotą się tam rozpaczliwie, w chrzęście wikliny, w
kalekich, lepkich, zamazanych foremkach złej składni. W zle złożonych zdaniach jak pęk-
nięta kość. Boli ten śmietnik, chroboce, jakby mówił jeszcze. Jak gdyby wypowiadał szeptem
moje myśli, które nie zostaną już wypowiedziane nigdy. Przypuszczam, że mogło być właśnie
tak, iż cały pierwszy dzień pracy nad powieścią trafił, podarty, do kosza. I do kubłów na po-
dwórzu, pod moim oknem.
Istnieje pewna poszlaka. Oto w pierwszym zapisie jeden z bohaterów rozsypuje się w
oczach swojego rozmówcy na kartki papieru formatu A4. Kto wie, może za pośrednictwem
tego obrazu chciałem już wtedy coś istotnego Ci przekazać?, coś o sobie?
Więc mogło być tak. Siedziałem w pokoju sam. Wyplątany z sieci izobarów, wyłączony z
życia półmilionowego miasta, nieobecny w świecie rzeczywistym, w kołach fal radiowych,
rozmów pod oknami, szumu opon. Sam wśród słów. Zapewne zachowywałem się stereoty-
powo. Parzyłem mocną herbatę. Aykałem może też tabletki, w których zbawienne działanie
święcie wówczas wierzyłem. Co pewien czas wietrzyłem pokój. Tak, i to wydaje się prawdo-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]